Snapchat, Periscope... Quo vadis, Internecie?

Gdyby ktoś kilka lat temu powiedział mi, że ludzie będą korzystali z sieci w taki sposób, w jaki robią to dziś, postukałbym się w czoło.

Quo vadis, Internecie?
Quo vadis, Internecie?
Źródło zdjęć: © Shutterstock
Miron Nurski

23.06.2015 | aktual.: 23.06.2015 16:09

Urodziłem się w roku 1989, więc pochodzę z ostatniego pokolenia, które ma prawo pamiętać, że komórek i internetu kiedyś nie było. Przez większą część podstawówki ze znajomymi rozmawiałem tylko w realu, raz po raz dzwoniąc ze stacjonarnego na stacjonarny, żeby szybko umówić się na posiadówę na trzepaku.

Pierwszego peceta z dostępem do internetu dostałem mniej więcej w latach 2000-2001. Ten bynajmniej nie zmienił jeszcze wówczas mojego trybu życia ani tym bardziej sposobu komunikacji ze światem; internet był modemowy, przy czym płaciło się za czas spędzony w sieci jak za połączenia telefoniczne, więc mogłem jedynie od czasu do czasu odpalić przeglądarkę w celu sprawdzenia jakiejś informacji.

Pamiętacie takie komputery?
Pamiętacie takie komputery?© Shutterstock

Komunikacyjnym przełomem w moim życiu była pierwsza komórka, którą dostałem nieco później. Niestety nie pamiętam, jaki był to model, ale pamiętam, że producentem była Motorola, a sam telefon był cholernie wielki. Mniej więcej tak wielki jak Galaxy Note 4, którego używam obecnie. Co prawda połączenia były wówczas bardzo drogie, ale SMS-y były na tyle przystępne, że można porozmawiać z kimś oddalonym o wiele kilometrów. Piękna sprawa.

W SMS-ach, poza wysoką ceną i limitem znaków, doskwierała mi mocno ograniczona liczba wiadomości, które można było przechować w pamięci telefonu. Część z Was może pamiętać ten dylemat po zapchaniu pamięci - usunąć emotkę od koleżanki czy kody do gry od kumpla? Co więcej, przenoszenie wiadomości z telefonu na telefon było albo praktycznie niemożliwe, albo bardzo skomplikowane, więc mniej lub bardziej ważne wiadomości przepadały.

Oczywiście technologia szła do przodu, ale SMS-y jako główny kanał komunikacji na odległość nawet jak na tamte czasy wydawały mi się bardzo prymitywne. Prawdziwą wolność poczułem dopiero w roku 2006 roku, kiedy w końcu otrzymałem stały dostęp do internetu. Pierwsze co zrobiłem, to zainstalowałem Gadu-Gadu i mogłem gadać ze znajomymi do woli, a wszystkie wiadomości były archiwizowane.

Chat
Chat© Shutterstock

Sporo czasu w tamtym okresie spędziłem także na forach tematycznych, na których nawiązałem zresztą znajomości, które utrzymuję do dziś. Sporadycznie lubię zresztą przejrzeć posty sprzed lat i powspominać stare czasy. A już najmilej wspominam dyskusje na tematy technologiczne, podczas których masakrowałem oponentów przekonując ich o wyższości iPhone OS-u nad Androidem ;)

Lata mijały, prym zaczęły wieść serwisy społecznościowe i chmury, a internet oferował coraz to nowe możliwości. Wtem furorę zaczął robić...

Snapchat

Swego czasu byłem entuzjastycznie nastawiony do wszystkich głośnych internetowych nowości. Miałem konta na Myspacie, Fotce, Naszej Klasie, GG, AQQ, a do dziś regularnie korzystam z Twittera, Facebooka i Instagrama. Snapchat jest jednak usługą, której sensu istnienia pojąć nie jestem w stanie, a już tym bardziej zrozumieć jego gigantycznej popularności.

Snapchat
Snapchat© Shutterstock

Niewtajemniczonym zdradzę jedynie, że Snapchat to komunikator, który pozwala na wysyłanie zdjęć z podpisami oraz krótkich filmów, przy czym wiadomości są usuwane chwilę po ich odebraniu przez rozmówcę. Początkowo - nie oszukujmy się - było to narzędzie służące do wysyłania zdjęć cycków, co skądinąd ma sens i takie zastosowanie rozumiem. Problem jednak w tym, że Snapchat wyewoluował w specyficzną społecznościówkę. Twórcy serwisu stworzyli nawet serial, którego odcinki znikają po 24 godzinach od publikacji i znaleźli poważnych partnerów, których zachęcają do dzielenia się treściami w podobny sposób.

Kilka miesięcy temu byłem w Barcelonie na targach MWC 2015 i zatrważająco duża liczba obecnych tam osób dzieliła się z internautami informacjami przez Snapchata właśnie. Osoby te pokonały setki, a może i tysiące kilometrów, by dotrzeć do skarbnicy cennej wiedzy i dzielić się nią kanałem, z którego wyparują bezpowrotnie po 24 godzinach. To jest dla mnie niepojęte.

Kolejnym rosnącym fenomenem, którego nie rozumiem jest Periscope

A właściwie samą ideę stojącą za tą usługą rozumiem, ale moim zdaniem nie wszyscy użytkownicy ją rozumieją, przez co jest ona nadużywana. Periscope to należąca do Twittera aplikacja, która pozwala na robienie wideotransmisji na żywo i komentowanie ich przez widzów w czasie rzeczywistym. Zupełnie jak w przypadku popularnych przed dekadą programów telewizyjnych, podczas których osoby siedzące przez telewizorami komunikowały się z prowadzącymi wysyłając SMS-y.

Periscope
Periscope

Ja już dawno porzuciłem telewizję na rzecz YouTube'a, który pozwala mi oglądać i komentować filmy kiedy mi się podoba, a przy tym nie tracę kontaktu z ich twórcami, bo przecież ci mogą mi odpisać. Ale ok, powiedzmy że faktycznie jestem sobie w stanie wyobrazić niecierpiące zwłoki sytuacje, w których transmisja na żywo sprawdzi się idealnie. Boli mnie jednak to, że mój timeline na Twitterze od jakiegoś czasu zasypany jest tego typu wpisami...

... a po tapnięciu w link widzę jedynie coś takiego:

Periscope
Periscope

W takich chwilach znów czuję się jak dziesięciolatek, który miał lekcje do późna i nie zdążył wrócić do domu na ulubioną kreskówkę. Jeszcze kilka lat temu byłem przekonany, że internet raz na zawsze rozwiązał tego typu problemy, ale niestety historia z nieznanych mi przyczyn zatacza koło.

Nie wiem, może jestem już za stary albo zwyczajnie za głupi, by pojąć jakąś głęboką filozofię stojącą za nowymi-starymi formami komunikacji, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że internet ewoluuje w złym kierunku. Dla mnie najpiękniejsze w sieci jest właśnie to, że interesujące mnie treści (przeważnie) nie znikają i mogę uzyskać do nich dostęp teraz, jutro albo za miesiąc i wrócić do nich za 5 lat, jeśli będę miał taki kaprys. Tymczasem internet wykorzystywany jest ostatnio do świadomego ograniczania własnych możliwości, co mnie niepokoi.

A teraz odwróćmy sytuację i wyobraźmy sobie, że znany nam internet jest właśnie taką prymitywną siecią, która ze względu na swoje ograniczenia nie pozwala na uzyskanie dostępu do informacji starszych niż 24 godziny i oglądanie filmów o porze innej, niż ściśle określona przez ich twórców. Gdyby na rynku zadebiutowały usługi, które znoszą te limity, zrobiłyby furorę, a ich użytkownicy nie mogliby się nacieszyć wolnością i możliwościami. Nie mogę się nadziwić, że w dzisiejszych czasach odwrotny proces mógł się przełożyć na globalny sukces.

Co następne? Komunikator, z którego wiadomości - podobnie jak listy - dochodzą do odbiorcy po miesiącu albo wcale?

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)