Apple Music, czyli mało jabłka w jabłku. Drugiej tak nieprzemyślanej usługi ze świecą szukać
Od dnia premiery testuję usługę Apple Music. W zasadzie "testuję" to trochę dużo powiedziane, bo jednorazowo - mimo szczerych chęci - nie jestem w stanie wytrzymać z tą apką dłużej niż kilkanaście minut. Niemniej wstępną opinię zdążyłem sobie już wyrobić.
10.07.2015 | aktual.: 10.07.2015 15:22
Żeby była jasność: nie traktujcie poniższego tekstu jako rzetelnej recenzji. Ba, istnieje domniemanie, że jestem zbyt leniwy/głupi, żeby dostrzec geniusz tkwiący w tej usłudze. Niemniej chciałbym krótko i subiektywnie podsumować pierwsze wrażenia człowieka, który serwisów streamingowych używa nieprzerwanie od 2012 roku (Muzo => Deezer => Spotify), a teraz ma okazję zasiąść za sterami długo oczekiwanego Apple Music.
Czego by o Apple'u nie mówić, to pod jednym względem jego produkty zawsze były bezkonkurencyjne. Mówię o prostocie. iPhone był pierwszym smartfonem, którego obsługę nawet największy ignorant technologiczny był w stanie opanować chwilę po wyjęciu z pudełka, a iPad był pierwszym tak przyjaznym użytkownikowi tabletem. W opozycji do wcześniejszych dokonań stoi Apple Music, które jest pierwszym serwisem streamingowym, którego nie ogarniam. Przejście z ascetycznego i prostego do bólu pulpitu iOS-u do aplikacji Muzyka to jak teleportacja z pustyni do gigantycznego zoo, w którym wracający z wesela pijani Rosjanie pootwierali klatki ze zwierzętami, a słoń usiadł na Twoim odtwarzaczu muzyki blokując tym samym dostęp do najważniejszych funkcji.
Weźmy na ten przykład dobór preferencji muzycznych, od którego Apple Music uzależniać będzie polecane utwory i playlisty. Wygląda to tak:
Super pomysł, Apple'u. Bo przecież jeśli będę chciał posłuchać country, to ostatnią rzeczą jakiej bym oczekiwał byłoby kliknięcie w "country" na przewijanej wertykalnie liście z alfabetycznie posegregowanymi gatunkami. Nie, ja przed słuchaniem muzyki mam ochotę przeczesywać fruwające po ekranie bańki. Spoko, interesujących mnie gatunków jest tylko pierdoliard, a ja mam czas. Ostatecznie mogę zresztą urozmaicić sobie zabawę w kulki odpalając Spotify w tle, które po prostu jest i działa.
W tym momencie od razu odpowiem na kontrargument: "ty debilu, jakbyś się znał, to byś wiedział, że to nie Apple zaprojektował te kulki tylko Beats". Tak, ale po zakupie tej firmy Apple miał grubo ponad rok na odrzucenie słabych pomysłów i zostawienie tych dobrych, więc nie obchodzi mnie, kto wymyślił kulki. Ważne, że są.
Ok, porzucałem trochę kulkami, odpalam interfejs główny aplikacji i wita mnie zakładka "Dla Ciebie". Po przejrzeniu jej zawartości nasuwa mi się jeden wniosek: jeśli chcielibyście kogoś lepiej poznać, granie z nim w kulki nie sprawdzi się najlepiej. Mnie Apple nie poznał w ogóle, bo widzę tylko stos utworów i albumów, które obchodzą mnie tyle, co wczorajszy obiad Pharrella Williamsa. To porównanie jest zresztą nieprzypadkowe, bo przy odrobinie chęci na informację tego typu też można się tutaj natknąć, do czego zresztą Apple gorąco zachęca artystów.
Dobra, przyzwyczaiłem się już do tego, by nie ufać algorytmom, więc - podobnie jak w przypadku Spotify - po prostu przejrzę sobie playlisty przygotowane przez ekspertów i znajomych. Hmm, tylko gdzie je znaleźć? Wiem, na pewno w "Listach utworów"! Pudło. Tam znajdują się tylko listy, które dodałem, a ja jeszcze nic nie dodałem.
"Nowe" odpada, "Radio" też. Czyżby "Connect"? Kolejne pudło, tam mogę tylko pooglądać sobie fotki Katy Perry.
Szukam dalej. Może jakieś fajne playlisty znajdę w "Mojej muzyka"?
No tak...
Kurczę, zostaje tylko "Nowe". Ale ja nie chcę nowych wydań. Chcę tylko przejrzeć playlisty dostosowane do mojego nastroju. No nic, zajrzeć nie zaszkodzi.
O, są!
Samych playlist przyczepić się nie mogę, bo widać, że zostały przygotowane przez ludzi, którzy znają się na swojej robocie. Co prawda Spotify ma ich duuuużo więcej, ale wynika to zapewne z różnicy wieku, więc się nie czepiam. Czepiam się jedynie tego, że ten element interfejsu został umieszczony w tak nielogicznym miejscu.
Ok, znalazłem jakąś fajną playlistę, więc pobiorę ją sobie, żeby móc słuchać muzyki offline. Surprise, surprise - to również zostało schrzanione. Dla porównania w Spotify wygląda to tak:
Po zaznaczeniu opcji, której skądinąd nie da się nie zauważyć, przy kolejnych utworach pojawiają się zielone ikonki oznaczające, że znalazły się już one w pamięci urządzenia, a u góry przez cały czas widoczny jest pasek postępu. Logicznie, łatwo i przyjemnie. Tymczasem w Apple Music wspomniana opcja ukrywa się w rozwijanym menu pod jakże wiele mówiącą nazwą "udostępnij poza siecią". Po jej kliknięciu nie wyświetla się jednak absolutnie nic, co świadczyłoby o postępie pobierania, więc nie mam zielonego pojęcia, w którym momencie mogę wrzucić iPada do plecaka i wyjść z domu.
Nawet sterowanie odtwarzaczem Apple'owi udało się spieprzyć. W Spotify pasek do precyzyjnego przewijania utworów znajduje się przez cały czas w dolnej części interfejsu, a w Apple Music, cóż, "think different". Aby przewinąć kawałek o pół minuty muszę wywalić okładkę na pół wielkiego ekranu iPada, a mikroskopijny suwak i tak projektowany był z myślą o Smerfach.
Owszem, Apple Music ma pokaźną bazę muzyki, a koniec końców to jest najważniejsze. Niemniej zarówno Spotify jak i Apple Music chwalą się biblioteką obejmującą ponad 30 milionów utworów, więc ewentualne różnice wynikają z preferencji muzycznych. Ponadto obie usługi pozwalają w łatwy sposób uzupełnić ewentualne braki własną muzyką, więc nie jest to dla mnie żadna karta przetargowa.
U mnie nową usługę Apple'a dyskwalifikuje fatalnie zaprojektowana, przeładowana i nieintuicyjna aplikacja, która sprawia, że korzysta się z niej po prostu źle. Ponadto na moim iPadzie mini 2 zdarza jej się konkretnie zamulić i przyklatkować. Ok, zdaję sobie sprawę, że nie jest to sprzęt pierwszej młodości, ale to wciąż najmocniejszy iPad mini w ofercie Apple'a (iPad mini 3 ma dokładnie te same bebechy), więc chyba mam prawo się tego czepiać.
Mało jabłka w jabłku
Absurdalne w tym wszystkim jest to, że ten przeładowany kombajn sygnowany jest logo firmy słynącej z prostoty i dopracowania. Apple jako jedna z nielicznych firm może bez wstydu wystawiać swoje produkty we własnych sklepach mając świadomość, że przed zakupem będą się z nimi zapoznawać osoby, które niekoniecznie zjadły zęby na elektronicznych gadżetach. Gdyby jednak w Apple Store'ach wystawiono Maki i iPady z odpalonym Apple Music, to Geniusze z Genius Barów musieliby się zaopatrzyć w spory zapas ziółek uspokajających.