Ice Cream Sandwich będzie świetny, ale... Kilka słów o tym, że marketing nie jest kradzieżą

Ice Cream Sandwich będzie świetny, ale... Kilka słów o tym, że marketing nie jest kradzieżą

Galaxy Nexus Ice Cream Sandwich
Galaxy Nexus Ice Cream Sandwich
Rafał Dubrawski
19.10.2011 15:10, aktualizacja: 19.10.2011 17:10

Dziś, podczas konferencji łączonej z Samsungiem, Google zaprezentował Ice Cream Sandwich, czyli czwartą wersję Androida. Myślę, że nowy system będzie sprawował się doskonale. Nawet pomimo braku przełomowych funkcjonalności może on się okazać godnym rywalem piątej odsłony iOS-a. Jednak tuż po samej prezentacji, podobnie jak wielu moich znajomych z branży, nie miałem takiego wrażenia. Dlaczego?

Dziś, podczas konferencji łączonej z Samsungiem, Google zaprezentował Ice Cream Sandwich, czyli czwartą wersję Androida. Myślę, że nowy system będzie sprawował się doskonale. Nawet pomimo braku przełomowych funkcjonalności może on się okazać godnym rywalem piątej odsłony iOS-a. Jednak tuż po samej prezentacji, podobnie jak wielu moich znajomych z branży, nie miałem takiego wrażenia. Dlaczego?

Na wstępie zaznaczę, że bardzo lubię produkty Google'a. Są świetne i używam ich. Android ma niepodważalne zalety i oferuje wolność, której nie zapewnia restrykcyjny iOS. Dzięki niej użytkownicy mają większe możliwości. Jest jednak pole, na którym specjaliści z Mountain View chyba jeszcze długo nie będą dorównywać kolegom z niezbyt odległego Cupertino. Nie potrafią robić show.

Wiele osób nie docenia roli promocji. Dziś nikogo nie interesuje to, że Włoch Antonio Meucci skonstruował pierwszy telefon już w 1857 roku, 19 lat przed szkockim wynalazcą Grahamem Bellem. Meucci miał pomysł, ale nie umiał pozyskać kogoś, kto zainwestowałby w jego przedsięwzięcie. Bell z kolei był człowiekiem obrotnym – z powodzeniem wypromował swój projekt na wielu pokazach i dogadał się z regionalnym towarzystwem naukowym, które przekazało mu astronomiczne kwoty na rozwój.

J.K. Shin oraz Andy Rubin prezentują nowy model. (Fot. thisismynext.com)
J.K. Shin oraz Andy Rubin prezentują nowy model. (Fot. thisismynext.com)

Prawda jest taka, że aby wprowadzić zmianę, trzeba umieć ją sprzedać. Gdyby Iwan Iwanowicz Połzunow umiał w odpowiednim momencie przekonać Katarzynę II, to on byłby uważany za wynalazcę maszyny parowej, a nie James Watt. Przypadki podobne do wymienionych można odkrywać bez końca, a wniosek za każdym razem jest ten sam: promocja wynalazków przyspiesza ogólny rozwój technologiczny. Bez niej dobre pomysły nieraz umierały i czekały latami na wznowienie, by potem okazać się rewolucyjnymi.

Owszem, codzienny natłok materiałów promocyjnych bywa irytujący. Jednak nawet reklamy niosą pewien ładunek informacyjny. Na gruncie polskim przykładem mogą być wczesne kampanie dawnej Idei, która musiała się promować w społeczeństwie nieznającym jeszcze telefonii komórkowej. Świetnie sobie z tym wyzwaniem radziła, pokazując ludziom kolejne zalety nowego wynalazku.

Uważam, że w branży technologicznej marketing jest równie ważny jak sam wynalazek. Przekonanie do niego społeczeństwa stanowi ogromną część sukcesu. Wiele osób narzeka na to, że Apple jest nieuczciwy, bo na swoje produkty narzuca ogromną marżę, i ogólnie drogi. Kupując produkt, nie płacimy jednak tylko za jego komponenty, marży nie należy naliczać, odejmując jedynie ich cenę – zysk producenta pomniejszają także m.in. wydatki na reklamę (o kosztach pracy inżynierów, na których firma z Cupertino nie oszczędza, nie wspominając).

Nie oznacza to jednak, że płacąc więcej, wyrzucamy pieniądze w błoto. Wręcz przeciwnie – przeznaczamy dodatkową część swoich funduszy na dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest coś, co można wzniośle nazwać rozprzestrzenianiem idei. Nie neguję przy tym, że firmom to się opłaca. Oczywiście ich priorytetem przy planowaniu kampanii reklamowych zawsze jest pomnożenie zysków, a nie edukowanie.

Druga korzyść kupującego to pozyskanie jakiegoś pierwiastka prestiżu, choć tego często nie jesteśmy świadomi, nie obchodzi nas to lub nie chcemy się do tego jawnie przyznać. Kupując dobrze rozreklamowany produkt mobilny, legitymizujemy nasze działanie i nadajemy mu zrozumiały charakter. Markowy produkt często jest postrzegany jako lepszy niż anonimowy odpowiednik dziwnego pochodzenia mający taką samą specyfikację techniczną  (oczywiście specjaliści w danej dziedzinie postrzegają sprawę trochę inaczej).

Kevin Packingham. (Fot. thisismynext.com)
Kevin Packingham. (Fot. thisismynext.com)

Po tym wstępie tłumaczącym mój punkt widzenia zaryzykuję stwierdzenie, że Google nie umie tak dobrze sprzedawać swoich produktów jak Apple. Gigant z Mountain View nie przywiązuje wagi do detali, przez co jego prezentacja Ice Cream Sandwich mogła okazać się rozczarowaniem.

Po pierwsze jeszcze przed konferencją pojawiły się wycieki, które w pełni się później potwierdziły. Nowego Androida można było już wcześniej obejrzeć na YouTube i screenach. To samo dotyczy Samsunga Galaxy Nexus – największą niespodzianką w całej specyfikacji był chyba... barometr. Rozumiem, że Google to duża korporacja, w której trudno utrzymać niektóre rzeczy w tajemnicy, ale nie jest to niemożliwe.

Na samej konferencji skupiono się na suchym opisie funkcjonalności, bez obrazowych przykładów. Reżyser wydarzenia mógł rozłożyć akcenty inaczej, choćby podkreślając wydajności lodowej kanapki, która przecież będzie specjalnie przystosowana do obsługi dwurdzeniowych procesorów. Wystarczyłoby np. przedstawić trailer trójwymiarowej gry. Nie zaznaczono także dostatecznie wyraźnie możliwości, jakie daje korzystanie z modelu obsługującego LTE.

Ze względu na to, że sam mam tablet oparty na Honeycombie, szczególnie czekałem na jakieś informacje na temat ewentualnych aktualizacji. Zawiodłem się – nie wspomniano ani słowem o urządzeniach tego typu, pomimo że niemal pewna jest kompatybilność nowej wersji systemu przynajmniej z częścią tabletów. Można było chociaż podać krótką informację i zrobić klientom nadzieję.

Rozumiem, że może jeszcze nie istnieć odpowiednia wersja na tablety, ale jednocześnie nie wierzę, że Google nad nią nie pracuję. Byłoby mi lżej, gdyby ogłoszono, że się ona pojawi, choćby w grudniu lub w następnym roku. Informacji takiej nie było, więc moje oczekiwania dalej skupione będą na... Windowsie 8. Nawet Microsoft podszedł do sprawy poważniej - pokazał swój system na wszystkich możliwych urządzeniach z aż rocznym wyprzedzeniem. W wypadku Androida dalej nie wiem, czy rozbicie na różne wersje systemów będzie się pogłębiać.

Hugo Barra. (Fot. thisismynext.com)
Hugo Barra. (Fot. thisismynext.com)

Bez większego splendoru zaprezentowano także pełną integrację z portalami społecznościowymi dowolnego wyboru. Apple połączenie nowej wersji iOS z samym tylko Twitterem rozdmuchał tak bardzo, że portal odnotował w pierwszych dniach trzykrotny wzrost liczby użytkowników napływających za pośrednictwem urządzeń mobilnych z Cupertino.

Na konferencji pokazano kilka zupełnie nowych funkcjonalności, np. odblokowywanie smartfona za pomocą technologii rozpoznawania twarzy. Stało się jednak coś niedopuszczalnego: podczas prezentacji odblokowanie tym sposobem nie powiodło się. Podobne niepowodzenia zdarzały się w czasie konferencji jeszcze kilka razy, co rzeczywiście powodowało niepokój, że system jest jeszcze mocno niedopracowany (choć zapewne te drobne problemy w komunikacji z telefonem wynikały raczej z nieporadnej jego obsługi).

Nie chciałbym rozwijać już takich kwestii, jak sam sposób wypowiedzi i mowy ciała osób prowadzących prezentację, bo sam nie uważam się za wielkiego mówcę. Czynniki te jednak również wpływają na to, jak bardzo interesująca jest sama konferencja. Po prostu moim zdaniem intonacja m.in. Kevina Packinghama (który swoją drogą w Google'u jest świetnym ekspertem ds. innowacji) przypominała do złudzenia syntezator mowy.

Matias Duarte w trakcie nieudanej prezentacji nowej funkcji. (Fot. thisismynext.com)
Matias Duarte w trakcie nieudanej prezentacji nowej funkcji. (Fot. thisismynext.com)

Chcąc uzasadnić tezę, do której zmierzam, skupiłem się w tym wpisie na negatywnych elementach, co jest oczywiście niesprawiedliwe. Konferencja miała niewątpliwie wiele zalet. Przede wszystkim była krótka i konkretna. Zadziałały na mnie pozytywnie elementy, takie jak prezentacja Android Beam, czyli usługi opartej na radiowej komunikacji bliskiego zasięgu.

Pomimo to uważam, że Google niesłusznie ignoruje (lub lekceważy) aspekt organizacji swoich wydarzeń pod kątem sprzedażowym. Oczywiście mają tu także wiele do rzeczy czynniki zewnętrzne, czyli ogólna strategia firmy. Konkurencyjny iOS musi działać tylko na kilku urządzeniach, więc jego twórcy koncentrują się na dopracowywaniu kolejnych wersji pod określone modele smartfonów. Android natomiast stawia na ilość i chce ciągle powiększać swój zasięg.

To z oczywistych względów redukuje czas potrzebny na testy wszystkich telefonów, zwiększając ryzyko, że gdzieś pojawi się błąd. Pomimo to Google mógłby odrobinę bardziej się przyłożyć, jeżeli chce promować swoim systemem konkretne maszyny, jak Galaxy Nexus. Jak uważacie: czy gdyby to specjalistom z Mountain View powierzyć promocję debiutującego w 2010 iPada, to też odniósłby on taki sam sukces, podbijając 80% rynku tabletów?

Autor:

Rafał Dubrawski – public relations specialist w iTraff Technology (polska technologia rozpoznawania zdjęć, SaveUp), bloger, dziennikarz obserwujący rozwój technologii mobilnych. Interesują go przede wszystkim mobilne systemy operacyjne, szczególnie iOS i Android. Zainteresowani mogą znaleźć go także na Twitterze: @rddubrawski.

Źródło artykułu:WP Komórkomania
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)