Nie miałem komórki przez 4 dni. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, ile nerwów będzie mnie to kosztowało
Mieszkam w największym mieście w Polsce. Wydawało mi się, że nie jestem przesadnie przywiązany do smartfona. Moja praca i życie prywatne nie wymagają stałego podłączenia do sieci. Ale zaledwie parę dni bez telefonu uświadomiło mi, jak bardzo jesteśmy uzależnieni od mobilnej technologii.
15.09.2017 | aktual.: 18.09.2017 11:21
Zwykła sytuacja. Telefon się zepsuł, pożyczyłem od znajomego aparat, ale w niedzielę musiałem go zwrócić. Wziąłem auto, żeby przebić się na drugą stronę stolicy. Po drodze chciałem załatwić jeszcze kilka rzeczy. Na każdej zeszło mi dłużej, niż myślałem. Wracam do domu godzinę później. Zastaję delikatnie zmartwioną żonę, która zaczęła się niepokoić. Fakt, nie powiedziałem jej, że mam po drodze jeszcze jeden przystanek. Mogłem napisać SMS-a… Chwila, nie mam przecież telefonu.
Po południu w domu telefon nie był potrzebny. Ale kolejnego dnia – już tak.
Rano jadę do pracy, ale wcześniej zostawiam dziecko w przedszkolu. Na miejscu przypominam sobie, że miałem rano wysłać propozycję tematu dnia do pracy. Nie muszę nawet mieć maila, tylko zalogować się na jedną stronę w sieci. Prościzna. Sięgam do kieszeni… Pustka. No tak, nie mam telefonu. Ratuje mnie znana mi osoba w przedszkolu, pożycza na chwilę tablet – jestem uratowany.
Do kolejnego zgrzytu było niedaleko. Jestem przyzwyczajony, że gdy zabraknie mi kasy na karcie, robię sobie szybki przelew komórką. Niezbyt to rozsądne, bo różne rzeczy mogą się wydarzyć i uniemożliwić mi zapłatę (a co, jeśli to stacja benzynowa i już zatankowałem?). Tak to jest, jak człowiek przyzwyczaja się do technologii i wydaje mu się, że będzie z nim cały czas jak koszula. Tym razem przezorność wygrywa, przed pójściem na obiad robię przelew zza biurka. Ale kolejnych przygód nie brakuje.
Kolega załatwił mi fajny gadżet muzyczny. Muszę tylko podjechać do jego domu. Nie znam numeru mieszkania, kolega nie odpisuje na Facebooku. Pamiętam który to budynek, ale co bym miał zrobić na miejscu? Krzyczeć jego ksywkę, licząc, że mnie usłyszy? Zresztą jest już późno, znów żona nie wiedziałaby, gdzie się podziewam. Odpuszczam, bez komórki nie da rady.
Traf chciał, że w tym tygodniu ktoś z rodziny pojechał za granicę. Chciałem zadzwonić, jak mu tam na miejscu, ale znów – nie mam jak. Próbuję skontaktować się przez Facebooka – ale nie każdy korzysta z Messengera co 5 minut. Odpowiedź przychodzi dopiero kolejnego dnia.
Apogeum następuje w środę. Ponownie wybieram się po gadżet do kolegi, zapamiętuję adres, jadę – mam być przed 18:30, bo potem kumpel wychodzi. W międzyczasie umawiam się, że od koleżanki pożyczę w końcu upragniony telefon. Między spotkaniami 45 minut przerwy, wyrobię się. Ale na mieście korki, do kolegi podjeżdżam 10 minut za późno. Nie miałem jak mu napisać, żeby poczekał, bo się spóźnię. Podbiegam do domofonu… zaraz, który to numer mieszkania? Nie mogę sobie przypomnieć. Nie mam jak otworzyć wiadomości, nie mam jak zadzwonić. Klapa. Wracam z kwitkiem.
Do znajomej przychodzę spóźniony. Byliśmy umówieni przed jej budynkiem na 19:15. Nie ma jej, pewnie wróciła do domu. Podchodzę do domofonu… Zaraz, nie napisała mi numeru. Dlatego umówiliśmy się przed budynkiem. Co mam zrobić? Tym razem nie odpuszczam, jak na szkolnym podwórku wciskam po kolei wszystkie numery mieszkań, aż trafię na jej. Budynek mały, więc kilkanaście prób dało efekt.
Codziennie w drodze do pracy łapałem się na tym, że wpadłem na jakiś pomysł, którym chciałem się podzielić. Albo przypominałem sobie artykuł, który chciałem przeczytać. Zrobić przegląd prasy. Odebrać pocztę. Wrzucić zdjęcie na Instagrama. Obejrzeć odcinek serialu na Netflixie. Posłuchać muzyki! Nic z tego. Dołączam do świata sprzed 15 lat, w którym zbyt zmęczony porannym wstawaniem tłum nie ma siły czytać gazet, tylko się w okno gapi.
Powiem krótko – nie polecam!