Syndrom gotującej się żaby, czyli o rosnących cenach smartfonów
Istnieje teoria, która zakłada, że żaba pozwoli ugotować się żywcem, jeśli zostanie umieszczona w garnku z zimną wodą, która będzie bardzo powoli podgrzewana do skrajnie wysokich temperatur. Co prawda większość naukowców jest zdania, że teoria ta jest błędna, ale tzw. syndrom gotującej się żaby świetnie opisuje rynek smartfonów.
03.08.2017 | aktual.: 03.08.2017 16:09
Jesteśmy jak ta żaba
Producenci smartfonów w ciągu ostatnich kilku lat przeprowadzili podobny eksperyment, który - dla odmiany - zakończył się sukcesem. Udowodnili oni, że konsumenci są w stanie zapłacić za telefon horrendalnie wysoką kwotę, jeśli ceny będą stopniowo podnoszone z generacji na generację.
Wiem to z autopsji. Jeszcze trzy lata temu mówiłem sobie, że 3000 złotych to górna granica, której nie przekroczę. W ubiegłym roku kupując iPhone'a 7 zapłaciłem 3879 zł. Dałem się ugotować żywcem.
Prześledźmy, jak zmieniały się ceny smartfonów w ciągu ostatnich kilku lat
Posłużę się przykładem smartfonów z linii Galaxy S, bo to dobry punkt odniesienia, który jest reprezentatywny dla całego rynku. Flagowce wielu producentów drożeją w bardzo podobnym tempie, a ceny są porównywalne.
Oto startowe ceny kolejnych generacji:
- Galaxy S - 1999 zł
- Galaxy S II - 2299 zł
- Galaxy S III - 2799 zł
- Galaxy S4 - 2899 zł
- Galaxy S5 - 2999 zł
- Galaxy S6 - 2999 zł
- Galaxy S7 - 3199 zł
- Galaxy S8 - 3499 zł
Widać, że również dla Samsunga wspomniane wcześniej 3000 zł było górną granicą, którą długo bał się przekroczyć. Przy tym poziomie wzrost cen wyraźnie zwolnił, a nawet na moment się zatrzymał.
Analiza startowych cen kolejnych generacji i tak nie oddaje jednak całej istoty problemu, bo wiele osób płaci za telefon znacznie więcej. Wiele firm ma w swoich ofertach droższe wersje Plus/Edge/Pro/Premium, które są bardziej kuszące. Apple ponadto tak dobiera warianty pojemnościowe, by kupno najtańszej wersji było kompletnie nieopłacalne. W efekcie ceny oscylujące w granicach 4000 zł nikogo już nie dziwią.
Na szczęście pensje rosną nie wolniej niż ceny
Zestawiłem ceny kolejnych flagowców Samsunga z minimalnymi płacami w latach, w których trafiły na rynek. Dlaczego uwzględniłem pensje minimalne? Gdyż GUS udostępnia także wynagrodzenia "na rękę", podczas gdy w przypadku zarobków przeciętnych są to tylko kwoty brutto, które niespecjalnie nas interesują.
Jak widać, rosnące ceny niekoniecznie oznaczają, że zakup telefonu związany jest ze zwiększonym wysiłkiem. Owszem, osoba pracująca za najniższą pensję, która chce zakupić Galaxy S8, musi pracować nieco dłużej niż we wcześniejszych latach w przypadku Galaxy S7 i Galaxy S6, ale już uzbiera potrzebną kwotę szybciej niż na Galaxy S5, Galaxy S4 czy Galaxy S III przed kilkoma laty.
To o tyle ciekawe, że tegorocznego S8 z S III z roku 2012 dzieli aż 700 zł różnicy w cenach. Jak jednak widać, od tego czasu pensje zdążyły urosnąć szybciej niż ceny, więc przy najniższej krajowej na najnowszy model trzeba pracować o ok. 2,3 dnia krócej.
Zarobki jednak zarobkami, ale oczywiście nikt nie chce zarabiać więcej tylko po to, by więcej płacić.
Czy żaba kiedyś wyskoczy?
Powyższe pytanie zadaję sobie od kilku lat. Ciekaw jestem, czy istnieje granica, po przekroczeniu której klienci spasują. Zorientują się, że dalsze przebywanie w wodzie skończy się ugotowaniem żywcem.
Cóż, chciałbym wierzyć, że taka granica istnieje i została już osiągnięta, ale śmiem w to wątpić. Jak wspomniałem - długo myślałem, że wspomniana granica to 3000 zł i bardzo, bardzo się myliłem.